![Zdjęcie okładkowe dla Matematyka czy... wakacje? [legislacja: cz. 3]](/_astro/hero.Isxgn07N_1sI4oI.webp)
Jeśli jesteś tu przypadkiem - witaj, miło Cię widzieć! Zanim zaczniesz czytać pragnę poinformować, że jest to część trzecia cyklu o tym, jak nie tworzyć legislacji. W poprzednich dwóch częściach pozwoliłem sobie opisać nieco historii. Część pierwsza była o samym Lucyferze i okrutnych ofiarach rytualnych w Stanach Zjednoczonych. Jeśli to pierwszy raz gdy o tym słyszysz, zachęcam do lektury. A potem do przejrzenia części drugiej - gdzie, dla odmiany, opowiadam o reakcji brytyjskiego prawodawcy na… imprezy rave. Wbrew pozorom wszystko się tu łączy - i prowadzi do części trzeciej (na razie ostatniej), czyli tego właśnie tekstu.
Czy możesz czytać bez znajomości poprzednich tekstów? Oczywiście. Zachęcam jednak do lektury całości cyklu - będzie miał wtedy najwięcej sensu.
No to jedziemy.
Wakacje w trakcie roku szkolnego
Było o historii, to teraz czas porozmawiać o tym, jak w ogóle tworzy się “problem”, który potem politycy “rozwiązują”.
Rok 2024. Nie udało mi się ustalić, gdzie temat pojawił się jako pierwszy; wygląda to trochę tak, jakby w okolicach kwietnia-maja większość mediów postanowiła zgodnie go podłapać i zacząć pisać o “nowej pladze w szkołach”, “dezorganizującej życie oświatowe”, która “mści się na dzieciach”, no po prostu “kompletna samowolka”, zachowanie kompletnie “niewychowawcze”, dodatkowo “destabilizuje pracę placówki”, więc “chyba czas na kary”…
O co chodzi? Oczywiście o to, co w tytule tej sekcji: wakacyjne wyjazdy w trakcie trwającego roku szkolnego. Panika i awantura została nakręcona dość szybko i dość mocno. Niektóre media (pozdrawiam tutaj np. Gazetę Wyborczą) potrafiły wyprodukować w krótkim czasie kilka długich, pełnych oburzenia tekstów, jak to tak można, że w Szwecji kary za choćby jeden dzień nieobecności, w Anglii zawracają z lotnisk, a u nas to samowolka i sodomagomora. Wobec nakręconego tematu w Polskę ruszyli ankieterzy ośrodków badania opinii publicznej, szukając odpowiedzi na pytanie co ankietowani myślą o takich praktykach (około 30% była zdecydowanie lub raczej za całkowitym zakazem). Wypowiedziała się też wiceministra edukacji Katarzyna Lubnauer, która rzekła tak:
Bardzo często mamy głosy ze strony nauczycieli, dyrektorów szkół, że rodzice traktują szkołę jako miejsce, w które dziecko może chodzić albo może nie chodzić. I obowiązuje ich ta zasada tych 50% obecności w skali roku. I to jest ze szkodą dla uczniów i ze szkodą na organizację szkoły. (…) Oczywiście, to chyba każdy zdaje sobie sprawę, że ze szkodą dla dziecka jeżeli przez dwa tygonie nie z powodu choroby nie chodzi do szkoły, a potem się okazuje, że musi nadrabiać.
Zwracam uwagę na wyboldowaną część.
Ja sobie wcale z tego sprawy nie zdaję.
Więcej, uważam, że w przypadku normalnych domów, normalnych rodzin, wyjazd nawet na dwa tygodnie w ciągu roku szkolnego nie jest absolutnie żadnym problemem. Dwa tygodnie to nie jest wcale dużo. W tym czasie raczej żaden nauczyciel nie zrobi kompletnej rewolucji która by sprawiła, że dziecko po powrocie poczuje się, jakby było (edukacyjnie) na innej planecie. Dwa tygodnie nie są niczym nadzwyczajnym w przypadku choroby; nadrobienie materiału jest do osiągnięcia bez wielkiego wysiłku. Doskonale pamiętam jeszcze czasy swojej własnej szkoły; to naprawdę jest do zrobienia, i nie powoduje żadnych trwałych szkód.
A przynajmniej… tak mi się wydaje. Może nawet nie wiem, jak wielkie straty poniosłem przez zarazki (na wakacje niestety w czasie szkoły nikt mnie nie zabierał). Ale, w tym właśnie rzecz: moje wydawanie się jest równe wydawaniu się ministry. Póki ktoś nie przygotuje odpowiednich badań naukowych, które będą w stanie śledzić losy uczniów “wakacjujących” i “legalistów” na przekroju przynajmniej roku, a najlepiej całego cyklu edukacyjnego, tak długo jest to całkowite gdybanie. Dla ministry jest oczywiste, że wakacje w listopadzie to dramat i szkoda dla dziecka. Dla mnie jest oczywiste, że jedyne dzieci jakie będą miały z tym problem to dzieci, które mają dużo więcej problemów, a ewentualny wyjazd w ciągu roku (jeśli się zdarzy, bo też - nie oszukujmy się - mowa o dzieciach, które często nie mogą na jakiekolwiek wyjazdy liczyć) to najmniejszy z nich.
Różnica między mną a ministrą jest taka, że ona - będąc w rządzie - może swoje przekonania przerobić na papier z mocą urzędową - a ja nie. Czy ten papier będzie miał sens? Wątpliwe. Ale moc, owszem.
I zaznaczam bardzo mocno: nie mówię, że wakacje w czasie szkoły są na pewno OK. Nie wiem tego, nie czuję się kompetentny do oceniania. Ale wiem, że ministra też tego nie wie; i że tworzenie legislacji na podstawie silnych przeczuć i głębokiego przekonania to głupota i bardzo zły pomysł.
Broń czarnoprochowa
Broń czarnoprochowa zabija. Co do tego nie ma wątpliwości - w końcu do tego powstała, i przez kilka wieków była w normalnym użyciu bojowym. Z czasem została zastąpiona nowszymi konstrukcjami, wykorzystującymi proch bezdymny, które są prostsze w obsłudze, mniej awaryjne, słowem - bardziej niezawodne i użyteczne. Ale to nie znaczy, że broń czarnoprochowa stała się nieszkodliwa; nie ma siły, jeśli ktoś zostanie spenetrowany przez ołowianą kulę lecącą z dużą prędkością, to ryzyko śmierci lub ciężkch uszkodzeń istnieje i jest znaczne.
Trzeba jednak sobie powiedzieć jasno, że broń czarnoprochowa to nie jest wymarzona broń dla przestępców. I to niezależnie, o jakiej konkretnie broni mówimy - bo warto zaznaczyć, że “broń czarnoprochowa” to bardzo pojemny termin, pod który wpadają zarówno hakownice z czasów husyckich, które stanowiły większe zagrożenie dla strzelca niż celu, pistolety skałkowe i pojedynkowe, armaty (!), pierwsze strzelby, aż po prymitywne jeszcze rewolwery z czasów dzikiego zachodu. Każda z tych konstrukcji ma jednak pewne cechy wspólne. Jej ładowanie jest długotrwałe, celność mocno przeciętna, stabilność prochu relatywnie niska (co wyklucza np. noszenie załadowanej broni tego typu przez dłuższy czas, bo proch może najzwyczajniej w świecie zawilgotnieć), łatwo o niewypał czy inną awarię, a do tego jest wielka, ciężka i nieporęczna (większość tych konstrukcji absolutnie nie nadaje się np. do skrytego noszenia). Słowem, jest po prostu archaiczna.
Tak naprawdę broń taka ma sens tylko w celach hobbystyczno-kolekcjonerskich; do ataku nadaje się (na szczęście) raczej kiepsko, do obrony jeszcze mniej. Z tego też założenia wyszedł prawodawca, który - idąc za przykładem innych państw zresztą, które standardowo dopuszczają starodawną broń do obrotu na bardziej liberalnych zasadach niż broń nowoczesną - zdecydował, że pozwolenie nie będzie potrzebne dla broni lub repliki broni czarnoprochowej rozdzielnego ładowania produkowanej oryginalnie do roku 1850, a później, w nowelizacji, przesunął tę granicę do roku 1885.
A jednak, w ostatnich latach mieliśmy do czynienia z przynajmniej kilkoma nagłośnionymi przypadkami, gdy czarnoprochowiec został wykorzystany w celu przestępczym. Każdy taki przypadek wzbudza w mediach dyskusję na temat potrzeby delegalizacji/objęcia sprzedaży kontrolą, niemal zawsze też wypowiadają się przedstawiciele policji, którzy podkreślają że brak regulacji to olbrzymie ryzyko, niebezpieczeństwo i skandal.
29 lipca 2024 Niezależny Samorządny Związek Zawodowy Policjantów złożył do Sejmu petycję (nr 155-X-251/24), w której zwrócił się o wprowadzenie zmian w ustawie o broni i amunicji. Wnioskodawca zaproponował następujące zmiany dotyczące broni czarnoprochowej:
- obowiązek rejestracji takiej broni;
- wymóg uzyskania pozwolenia na zakup i posiadanie;
- okresowe kontrole posiadaczy;
- objęcie takiej broni tożsamymi ograniczeniami przemieszczania się jakie obowiązują w stosunku do pozostałych typów broni.
Niezależnie od tej inicjatywy minister Siemoniak powołał odpowiedni zespół w resorcie spraw wewnętrznych, który miał zbadać sprawę; z publicznych wypowiedzi wydaje się, że minister skłania się ku zaostrzeniu przepisów dotyczących broni czarnoprochowej, jednak do teraz żadne oficjalne decyzje nie zostały podjęte.
Dostęp do broni jest, nie tylko w Polsce, sprawą mocno kontrowersyjną. Nie zamierzam stawać tutaj po żadnej ze stron (choć mam w planach tekst o absurdach ustawy o broni, bo jest ich pełna), pozwolę sobie jednak pokrótce przeanalizować dane.
Podczas jednego ze spotkań komisji do spraw petycji w Sejmie, gdzie dyskutowano na temat dostępu do tego rodzaju broni, dyrektor Biura Prewencji Komendy Głównej Policji insp. Robert Kumor przywołał statystyki dotyczące czarnoprochowców. W ostatnich sześciu latach, w Polsce doszło do 32 zabójstw lub usiłowania zabójstwa z użyciem tego rodzaju broni, a 105 osób użyło jej do popełnienia samobójstwa.
„My, jako policja, nie wiemy, kto taką broń posiada i ile takiej broni w ogóle w kraju jest” - przyznał na komisji insp. Robert Kumor. (…) Jedyne szacunki na ten temat podaje fundacja Ad Arma - organizacja opowiadająca się za ułatwianiem Polakom dostępu do broni. Według szacunków fundacji opublikowanych w 2024 roku, w Polsce jest pół miliona sztuk broni czarnoprochowej.
W samej petycji, wnioskodawcy w uzasadnieniu piszą, że “tragiczne przykłady można mnożyć”. Nie chcę wyjść na przesadnie złośliwego, ale mnożnik w tym działaniu nie jest zbyt wysoką liczbą, co przyznaje sama policja.
32 przypadki w ciągu 6 lat, przy szacowanych pół miliona posiadaczy; statystycznie mówimy tutaj o, w zasadzie, nieistotnej ilości, gdzieś na granicy błędu statystycznego. Oczywiście, można by powiedzieć, że całkowity zakaz (czego nikt, zauważmy, nie postuluje) spowodowałby spadek do zera - ale… to raczej nie jest prawda. Nawet w Japonii - która ma bardzo rygorystyczne przepisy dotyczące dostępu do broni, prawdopodobnie najbardziej na całym świecie, która jest tam w zasadzie całkowicie zdelegalizowana - dochodzi do kilku zgonów rocznie spowodowanych przez broń palną (np. w 2023 było takich przypadków 7).
A dzieje się tak z powodu prawa wielkich liczb. Gdy mówimy o odpowiednio dużej społeczności, to prędzej czy później możemy się spodziewać, że wydarzać się będą różne rzeczy. Ktoś broń zgubi; komuś innemu zostanie skradziona. Ktoś popełni przy jej użyciu samobójstwo, a ktoś inny napadnie na sklep. Wszystko to, mając odpowiednio dużą próbkę, a do tego odpowiednio długi czas, prędzej czy później niemal na pewno się stanie, a mimo tego - ogólne prawdopodobieństwo wystąpienia zdarzenia wcale rosnąć nie musi.
Trochę matematyki
Załóżmy, że prawdopodobieństwo zdarzenia X jest bardzo niskie, i wynosi jedną stutysięczną procenta w ciągu roku (0,0001%). Mówimy o prawdopodobieństwie zbliżonym do prawdopodobieństwa bycia trafionym przez piorun, albo zbliżającym się do prawdopodobieństwa wygranej na loterii.
Obliczenie prawdopodobieństwa, że dowolnej pojedynczej osobie z badanej populacji zdarzenie X się nie przytrafi jest proste: odwracamy procent, i mamy 99,999% prawdopodobieństwa (które można również zapisać matematycznie jako 0,99999), że X nie zajdzie.
Na chłopski rozum, i kierując się intuicją można pomyśleć, że skoro szansa na X to 1 na sto tysięcy, to w grupie stu tysięcy ludzi na pewno komuś X się przytrafi. Intuicja jest w tym przypadku jednak niepoprawna; skoro każda pojedyncza osoba ma olbrzymią szansę zdarzenia uniknąć, a jednocześnie ani jedna osoba nie ma 100% pewności, że zdarzenie ją dotknie, to w dowolnie dużej grupie badawczej zawsze istnieje pewne prawdopodobieństwo, że zdarzenie nie wystąpi. Możemy obliczyć stosunkowo łatwo, jak duża jest szansa, że w tej naszej grupie 100 tysięcy, X nie wystąpi u nikogo:
Obliczenie prawdopodobieństwa, że coś zdarzy się, lub nie zdarzy, przy kolejnym “rzucie kostką” (albo, w naszym przypadku, dla kolejnej osoby z grupy) polega na pomnożeniu obu prawdopodobieństw. To mnożenie można też wyrazić potęgą. W rezultacie okazuje się, że - jeśli zdarzenie X ma prawdopodobieństwo 0,0001%, to istnieje aż 37% szansa, że X się nie zdarzy u nikogo. I, odpowiednio = 63% szans, że u kogoś jednak się zdarzy.
W przypadku pół miliona osobników, jak wynika z szacunków dotyczących posiadaczy broni - nawet to ekstremalnie niskie prawdopodobieństwo wystąpienia zdarzenia X - odpowiednio się skaluje, i - de facto - dąży do niemal pewności. Jako, że tym razem liczymy prawdopodobieństwo, że X wystąpi (a nie, że nie wystąpi, jak powyżej), to musimy otrzymany wynik odjąć od 100% (matematycznie wyrażanych jako 1).
A więc przy pół milionowej grupie, prawdopodobieństwo wystąpienia X, nawet jeśli ma ono ekstremalnie małe szanse wystąpienia indywidualnie, ostatecznie dąży do praktycznie pewności.
I będzie tak ze wszystkim. Prawdopodobieństwem spowodowania wypadków samochodowych, dokopaniem się przez rolnika do niewybuchów powojennych albo wygraną w lotto. Indywidualnie, prawdopodobieństwo jest ekstremalnie małe. Po odpowiednim zeskalowaniu okazuje się jednak, że - tak długo jak coś jest teoretycznie choćby możliwe - prawdopodobnie się zdarzy… choć kluczem jest tutaj “odpowiednie zeskalowanie”, oraz rodzaj zdarzenia. Dla przykładu - o ile prawdopodobieństwo, że w grupie tysiąca ludzi ktoś będzie miał wypadek samochodowy lub stłuczkę w ciągu najbliższych 10 lat jest dość wysokie, o tyle szansa, że nieskończona liczba małp stukających nieskończenie długo w nieskończenie dużo maszyn do pisania napisze w końcu całe dzieło (dowolne) Szekspira wciąż istnieje… jednak tylko jako eksperyment matematyczny, w praktyce jest to oczywiście niemożliwe.
A zdarzenia z bronią są możliwe, bo istnieje broń czarnoprochowa, i istnieją ludzie zdolni jej użyć. Jednocześnie niemożliwe jest całkowite wyeliminowanie tejże z obiegu (Japonia próbowała, i jak widać, nie udało się to - a są wyspą!), więc takie zdarzenia będą miały miejsce - i trzeba się z tym pogodzić.
To nie znaczy, że jestem przeciwnikiem proponowanych zmian. Nie znaczy też, że jestem zwolennikiem.
Ale cały ten artykuł służy do tego, by zastanowić się: czy każdy problem jest problemem, który wymaga zmian w prawie? Czy gdy problem - realny, nie ma co do tego wątpliwości - wynika jednak raczej z prawa wielkich liczb, a nie nadzwyczajnej niesuboordynacji i głupoty społeczeństwa… Czy taki problem jest faktycznie problemem, który wymaga ustawowego złapania za paszczę?
Trochę matematycznych zastrzeżeń
No dobra, było trochę populizmu, to teraz czas na trochę refleksji i rozmaitych “ale”.
Prezentowana matematyka jest poprawna, ale jest bardzo… czysta. To znaczy - nie jest osadzona w realnym świecie, i nie bierze pod uwagę czynników, które należy brać przy ocenie ryzyka. Czynników środowiskowych, poziomu wyszkolenia, poziomu agresji, majętności. Nie bierze też poprawki na to, że być może taką broń są częściej skłonne kupować osoby, które nie miałyby szans na uzyskanie pozwolenia na broń nowoczesną, czy to poprzez swój stan zdrowia psychicznego, czy np. przeszłość kryminalną. Nie bierze pod uwagę możliwości wejścia w jej posiadanie dzieci czy nastolatków. Wreszcie, obliczenia te pokazują prawdopodobieństwo wystąpienia pojedynczego zdarzenia - a tak naprawdę należałoby tutaj pokusić się o znacznie bardziej skomplikowaną analizę która powie nam nie czy takie zdarzenia w ogóle wystąpią (bo to, jak widać, w zasadzie wiemy na pewno), ale czy będą na tyle częste, by się nimi przejmować; a także - co nawet istotniejsze w kontekście planowania legislacji - czy możemy na to prawdopodobieństwo w istotny sposób wpływać.
Dla przykładu załóżmy, że nowe prawo spowoduje, że 80% dzisiejszych posiadaczy broni czarnoprochowej zrezygnuje z jej posiadania, i spadniemy z pół miliona do stu tysięcy. Przykład kompletnie z czapy, ale celowo używam liczb, jakie już się wyżej pojawiły. Tak duży spadek posiadaczy broni sam w sobie spowodowałby, że prawdopodobieństwo wystąpienia pojedynczego zdarzenia spadłoby o 36,4% (i 36,1pp), co jest istotną statystycznie różnicą.
Ale… to wcale nie znaczy, że tak faktycznie będzie. Bo poza tym trzeba wziąć pod uwagę, że część posiadaczy jaka się ostanie to będą ludzie, którzy nie podporządkują się nowym przepisom, a więc zaakceptują ryzyko nielegalnego posiadania broni; to z kolei sprawia, że automatycznie są to ludzie ze zwiększonym prawdopodobieństwem popełniania kolejnych przestępstw. Z drugiej strony: ci, którzy reżimowi nowych zasad się podporządkują w pełni, zarejestrują broń, przejdą ścieżkę do uzyskania pozwolenia, dostaną pozytywną ocenę psychologa, nie posiadają kryminalnej teczki, będą trzymać ją w sejfie - to ludzie, którzy dają ponadprzeciętną rękojmię bezpieczeństwa, i oni ogólne ryzyko statystycznie obniżają.
I wreszcie - jest to szalenie ciężki czynnik do kwantyfikacji, ale niewątpliwie istotny - udokumentowane jest zjawisko tzw. copy-catów, czyli ludzi decydujących się na popełnienie czynu pod wrażeniem kogoś, kto podobny czyn już wykonał. Szczególnie dobrze udokumentowane są zjawiska naśladowców w kontekście masowych mordów czy strzelanin w amerykańskich szkołach; a im zdarzenie jest głośniejsze medialnie, tym większe prawdopodobieństwo pojawienia się wtórnych czynów dokonywanych przez naśladowców. Nie bez znaczenia pozostaje też swego rodzaju popularyzacja wiedzy o możliwościach; dekadę temu o wyjątku dla broni czarnoprochowej wiedzieli nieliczni. Każde kolejne zdarzenie nagłośnione przez media, każde kolejne wezwanie do zaostrzenia prawa powoduje, że kolejne osoby dowiadują się o tym, że coś takiego jak “legalna broń bez pozwolenia” w ogóle istnieje i jest możliwa. I w taki oto sposób dochodzimy do ostatniej kwestii jaką poruszę w tej sekcji: trendów.
Prawdopodobieństwo prawdopodobieństwem; można je sobie liczyć, przyjmować różne dane, założenia i tak dalej. Ale dobry legislator, poza suchą matematyką, patrzeć będzie również na trendy w czasie. Bo okej: te 32 zabójstwa w ciągu 6 lat to nie jest bardzo dużo. Ale jak to się ma do osi czasu? Inaczej bowiem będzie to wyglądać, jeśli w ciągu ostatnich 30 lat, ilość zabójstw z takiej broni w ujęciu przedziałów sześcioletnich jest względnie stała, a radykalnie inaczej - jeśli wcześniej mieliśmy do czynienia z jednym takim czynem w ujęciu 6 lat, a teraz nagle mamy 32… taka sytuacja mogłaby sugerować, że faktycznie należy coś zrobić, pomyśleć o jakichś zmianach, bo trend jest niepokojący.
Podsumowanie
Nie jest moim celem przekonanie kogokolwiek, że należy zakazywać wakacji w marcu, ale też nie chcę przekonywać, że są one niewątpliwie OK. Nie postuluję zmian w ustawie o broni - ale głośno zastanawiam się: czy uzasadnienie dla zmian pozostające na obrzeżu błędu statystycznego jest na pewno dobrym uzasadnieniem. Zmiana legislacji - zwłaszcza dotykająca praw i obowiązków obywateli - to poważna sprawa, która powinna wiązać się z pogłębioną analizą pod wieloma aspektami; a w szczególności - i na samym początku - czy w ogóle powinna powstać.
Mnóstwo przepisów prawa, w mojej ocenie, powstała z głupiego powodu. Nie odpowiadają na realny problem, a są jedynie specyficznym rodzajem “sygnalizowania cnoty” przez polityków, którzy bardzo nie chcą narażać się na zarzuty ignorowania problemu. To z tej bardziej naiwnej strony, kogoś kto widzi dobro nawet w politykach; ktoś bardziej cyniczny zapewne powiedziałby, że politycy uwielbiają panikę moralną, bo bardzo łatwo nabijać na niej łatwe punkty robiąc cokolwiek - byle tylko głośno krzyczeć i wyglądać na bardziej oburzonego niż polityczna konkurencja.
I oczywiście, można powiedzieć - no ale co szkodzi, że zakażemy przywoływać szatana? Niby nic; jednak pamiętajmy, że niejako w definicję praworządności wpisany jest szacunek do prawa. Im więcej mamy w kodeksach praw głupich, idiotycznych, nieużywanych i ignorowanych nawet przez policję; albo im więcej przepisów jest powszechnie uważanych za kretynizm, i powszechnie olewanych - tym mniej możemy mówić o szacunku do prawa.
Dobre prawo to takie, które rozwiązuje i zapobiega realnym problemom. To takie prawo, którego przeciętni ludzie chcą przestrzegać i widzą w tym sens. W momencie, gdy ten sens znika, cały fundament zostaje nadwyrężony; bo skoro część prawa jest relatywna i ignorowana wedle uznania… to właściwie która część? Skoro X jest głupie i niemal nikt X nie przestrzega… to czemu by nie zignorować też Y? A z czasem i Z…
I tak oto okazuje się, że ten zakaz wstępu do lasu zaczyna ośmieszać całe państwo. Efekty niekoniecznie będą widoczne od razu (zwłąszcza w kraju gdzie, umówmy się, od dawna już prawo obowiązuje tylko tych, którzy się na to godzą), ale… będą.
A konsekwencje niestety spotkają głównie obywateli; nie “skutecznych” polityków.