Zdjęcie okładkowe dla DDoS wyborów prezydenckich

DDoS wyborów prezydenckich

Stan prawny tekstu:

Wybory prezydenckie 2025 pokazały, jak żadne dotąd, że procedury… nie są doskonałe. Nie, żeby to było coś odkrywczego, ostatecznie żyjemy w Polsce - ale obserwacja przebiegu pierwszej tury, oraz kilka luźnych uwag rzuconych przez znajomego skłoniło mnie do przemyśleń. Oto mieliśmy kilkunastu kandydatów, z których części nikt nie znał, a głosów zyskali mniej, niż wymagana ilość podpisów do zgłoszenia kandydatury; jeden (żeby tylko…) być może sfałszował [YT] podpisy potrzebne do rejestracji, a jeden od samego początku mówił, że kandydowanie to dla niego happening, eksperyment i zabawa.

Nieistotne: prawo jest prawem, instytucje muszą każdego kandydata traktować poważnie, niezależnie czy jest znany czy no-name, czy aktywnie uczestniczy w polityce czy wypełzł spod jakiegoś kamienia, ani nawet co publicznie deklaruje o celach swojego startu. Z jednej strony gwarantuje to, że system jest (relatywnie, i w tej kwestii - nie należy tego rozciągać na inne przepisy wyborcze) przejrzysty i sprawiedliwy. Z drugiej - sprawia, że państwo mogłoby się znaleźć w bardzo kłopotliwej sytuacji, gdyby pewna grupa zdeterminowanych osób zdecydowała się ten system wykorzystać do niecnych celów. Dzisiaj przyjrzymy się prawu wyborczemu i temu, jak taki scenariusz mógłby się rozegrać, oraz jakie miałoby to konsekwencje.

Hipotetyczny scenariusz

Załóżmy, że istnieje sobie pan X. Pan X być może jest oficerem wywiadu obcego państwa, który kombinuje jak tu najskuteczniej narobić zamieszania w Polsce. Być może jest ideologiem jednej ze skrajnych opcji politycznych, któremu zależy na zamieszaniu, ale i wymuszeniu pewnych zmian w prawie wyborczym, które uznaje za użyteczne dla swojej opcji politycznej. Może Pan X jest (nie)zwykłym trollem, który żywi się chaosem, i chce przeprowadzić “prank ostateczny”. Taki, o którym będzie mówiło się na całym świecie, który wejdzie do podręczników historii i politologii, i którego nikt już nigdy nie przebije. A może Pan X jest celebrytą, który chce zyskać większy rozgłos; może nawet nie jest jego celem olbrzymi chaos, ale - jak to czasem bywa - kula śnieżna rośnie większa i większa, przerasta oczekiwania, aż w końcu zmienia się w lawinę, nad którą ani Pan X, ani nikt inny, nie ma już kontroli.

Plan Pana X wymaga niezłej logistyki: zakłada bowiem skrzyknięcie 120 tysięcy obywateli chętnych do przyłączenia się do tego przedsięwzięcia. Kim pan X jest i jakie są jego cele jest tak naprawdę nieistotne. Na tym etapie - realizacji - prawdopodobnie największe szanse przekonania takiej liczby Polaków miałby za pośrednictwem mediów społecznościowych, takich jak TikTok czy X (Facebook to już od dłuższego czasu umieralnia pełna botów), gdzie mógłby opowiadać o swojej idei. Najpewniej mówiłby że jest to challenge, prank, manifest antysystemowy, wywracanie stolika, albo jeszcze coś innego, co aktualnie żre; prawdopodobnie zresztą odwołałby się do wszystkich tych sentymentów jednocześnie, w zależności od targetu jaki w danym momencie miałby na tapecie. Rozsądne byłoby też w tym miejscu założenie, że “pan X” to tylko fasada albo przedstawiciel znacznie większej grupy osób, które przeprowadzają całą operację i wiedzą, jak zarządzać nastrojami w mediach społecznościowych.

Sam plan - choć wymaga potężnej koordynacji i olbrzymiej ilości ludzi - jest stosunkowo prosty. Prawo wyborcze nie nakłada na rejestrację komitetów żadnych szczególnych wymagań, poza poparciem tysiąca obywateli. Taki komitet może potem zgłosić swojego kandydata, jeśli uzyska poparcie dodatkowych 99 tysięcy. Prawo nie zakazuje poparcia przez jednego obywatela kilku komitetów wyborczych i kandydatów. Albo kilkunastu. Albo kilkudziesięciu. Albo… dowolnej ilości.

I to jest coś, co Pan X chce wykorzystać: po zebraniu 120 tysięcy chętnych (dodatkowe 20 tysięcy na wszelki wypadek, gdyby z jakiegoś powodu część podpisów miała być odrzucona) składają oni hurtem swoje autografy pod dziesiątkami list poparcia dla komitetów, a potem kandydatów. W krótkim czasie pan X jest w stanie zarejestrować na przykład 625 komitetów wyborczych, a następnie - zgłosić do rejestracji 625 kandydatów na Prezydenta RP.

Żeby było śmieszniej - pan X postanowił, że nie będzie ułatwiał organom państwa życia. Jest pewny jakości i poprawności zdobytych podpisów, w końcu jego zespół wszystko dokładnie koordynował i sprawdzał, dlatego nie obawia się ich odrzucenia. Decyduje się więc zaplanować ich składanie tak, by stało się to w ciągu ostatnich trzech dni, na sam koniec ustawowego terminu rejestracji. Liczy, że w ten sposób może nawet uda się zablokować złożenie zgłoszeń innym kandydatom, którzy historycznie często czekają do samego końca; jeśli któryś z “jego” kandydatów odpadnie przez zbyt długą kolejkę do PKW (co zresztą będzie można potem zaskarżyć do Sądu Najwyższego) to niewielka strata. Co innego prawdziwi kandydaci - dla nich to może być bolesne.

Gdy termin mija okazuje się, że 145 kandydatów nie zdążyło się zarejestrować. Pan X uśmiecha się bo wie, że teraz dopiero zaczyna się zabawa. Gdy mija godzina 16 ostatniego dnia rejestracji, urzędowy zegar jakby dostaje przyśpieszenia; oto włączają się terminy ustawowe, nakazujące różnym instytucjom państwowym szybkie działanie, znacznie szybsze, niż mają w zwyczaju. PKW musi wszystkich kandydatów sprawdzić, zasięgając informacji z różnych państwowych baz danych; listy poparcia muszą być zweryfikowane, podpis po podpisie, by ogłosić kto kandydatem faktycznie jest; od decyzji o odrzuceniu kandydata (bo np. nie dostał się do budynku PKW ze względu na kolejkę) kandydat może odwołać się w ciągu 2 dni, a Sąd Najwyższy ma obowiązek w ciągu kolejnych dwóch dni takie odwołanie rozpatrzeć; ustawy nie interesuje, że odwołań do rozpatrzenia w dwa dni będzie ponad setka.

Ostatecznie, SN uznaje protesty złożone przez 45 komitetów. W uzasadnieniach przyznaje, że ustawienie się w kolejce trzy dni przed terminem to rozsądny zapas czasu, a PKW powinna była zapewnić odpowiednie warunki i środki techniczno-organizacyjne by nie powodować tak wielkiego korka. Jednocześnie odrzuca równą setkę kandydatów pana X; być może sędziowie są zmęczeni i odrzucają ich hurtem, bez merytorycznej analizy, a może całkiem uczciwie uważają, że ustawienie się w kolejce w ostatni dzień jest ryzykowne i, w obliczu nieprzekraczalnego terminu ustawowego, “na własne ryzyko” - tak czy inaczej, pan X dysponuje 525 zarejestrowanymi kandydatami na Prezydenta.

A to ledwie początek. Gdy chaos rejestracyjny zostanie jakoś ogarnięty, wtedy PKW stanie przed kolejnym bólem głowy: ustawa nakazuje plakatowanie obwieszczeń o kandydatach, co nie jest problemem przy 10 osobach, ale jak to zrobić z pięćsetką? Szybko okazuje się też, że problemem są nie tylko obwieszczenia; karty wyborcze nie mogą już być kartami wyborczymi, tylko stają się książeczkami, albo raczej zwojami.

Równolegle, z problemami zmagają się również nadawcy radiowi i telewizyjni. Ustawa wymaga, by udostępnić pewną ilość pasma na audycje komitetów wyborczych bezpłatnie i równo wszystkim, a także - by w przypadku płatnych audycji - traktować wszystkich kandydatów po równo, bez dyskryminacji. Wiele związanych z tym decyzji (np. kolejność emisji) wymaga losowania z udziałem przedstawicieli wszystkich komitetów, a przy tej ilości ludu jest to… wyzwaniem. Jakby tego było mało, ustawa nakłada na TVP obowiązek przygotowania debaty prezydenckiej z udziałem wszystkich kandydatów…

Wreszcie, by domknąć dzieła chaosu - którego opis tutaj zresztą i tak mocno skracam - pan X decyduje się na ostateczne uderzenie: na trzy dni przed dniem wyborów, wszyscy jego kandydaci… wycofują zgodę na kandydowanie. Zgodnie z prawem wyborczym w takiej sytuacji kandydaci pozostają na kartach do głosowania - ale lokale wyborcze mają obowiązek rozplakatować u siebie informacje o tym, którzy kandydaci na kartach przestali być kandydatami.

Oczywiście, od momentu zgłoszenia ponad pół tysiąca komitetów do PKW (a może nawet szybciej, zakładając że służby - lub media - trzymają rękę na pulsie TikToka) państwo wie, co się święci. Jest jednak kompletnie bezradne: zakładanie komitetów, zgłaszanie się kandydatów, prowadzenie kampanii na najwyższy urząd w państwie - to esencja demokracji, a absolutnie wszystkie działania jakie podejmował pan X (a właściwie: sztaby wyborcze działające z jego inspiracji i pod jego nieoficjalną kontrolą) były absolutnie i w 100% legalne. Jest też zdecydowanie za późno na wprowadzanie jakichkolwiek zmian w prawie; czas na to, wedle ustalonego od dawna orzecznictwa Trybunału Konstytucyjnego, mija na pół roku przed wyborami.

Czy taki scenariusz jest faktycznie możliwy?

Rejestracja kandydatów

Kandydat na prezydenta musi zebrać sto tysięcy podpisów. Kandydata zgłasza jego komitet; by komitet utworzyć, należy zebrać najpierw tysiąc podpisów (wliczają się w tę docelową setkę). Komitet rejestrowany jest w PKW, i - jeśli nie zostanie z jakiegoś technicznego lub formalnego powodu odrzucony (na co oczywiście służy skarga do SN) - od tego czasu może prowadzić działalność.

Kandydat na prezydenta musi mieć 35 lat, być obywatelem RP, mieć pełnię praw wyborczych do Sejmu. Kandydatem nie może być skazany za przestępstwo umyślne ścigane z oskarżenia publicznego lub pozbawiony praw wyborczych wyrokiem sądu.

Poza tym? To właściwie już. Oczywiście kandydat musi się zgodzić na bycie kandydatem, a jeśli urodził się przed 1 sierpnia 1972 - musi dorzucić oświadczenie lustracyjne (przy czym oświadczenie o współpracy z np. SB nie zamyka drogi do urzędu - istotne jest tylko, by taki fakt był ujawniony).

Po złożeniu wniosku o rejestrację komitetu, PKW za każdym razem występuje do Ministra Sprawiedliwości o udzielenie informacji z Krajowego Rejestru Karnego o kandydacie, a jeśli składał też oświadczenie lustracyjne - wtedy takie oświadczenie leci do sądu okręgowego, który ma obowiązek wszcząć z urzędu postępowanie lustracyjne oraz biura lustracyjnego IPN.

Po zebraniu dodatkowych co najmniej 99 tysięcy podpisów, pełnomocnik wyborczy składa je do PKW w nieprzekraczalnym terminie: do godz. 16:00 w 44. dniu przed dniem wyborów.

Jeśli wszystkie warunki formalne są spełnione: kandydat ma bierne prawo wyborcze, podpisy poparcia są prawidłowe, wszystkie papiery złożone - PKW musi zarejestrować komitet lub kandydata. Przepisy nie pozwalają tutaj na jakiekolwiek manewry, na przykład gdyby ktoś w PKW przestraszył się ilości kandydatów czy komitetów. Więcej nawet: kodeks karny za machlojki przy sporządzaniu listy kandydatów przewiduje, w art. 248, do trzech lat więzienia. Zresztą ma to sens - jakakolwiek uznaniowość byłaby bezpośrednim zagrożeniem uczciwości procesu wyborczego.

Gdyby jednak PKW zdecydowała się z jakiegoś powodu wniosek odrzucić, powołując się np. na nieważność podpisów poparcia z pomocą karkołomnych analiz prawnych, kandydat czy komitet zawsze mogą odwołać się do Sądu Najwyższego w ciągu dwóch dni od decyzji odmownej, a SN musi rozpatrzeć odwołanie w ciągu kolejnych dwóch dni.

Gdy ostateczna lista jest już znana, PKW ma obowiązek przygotować listę kandydatów, na której w kolejności alfabetycznej nazwisk umieszcza następujące dane: nazwisko, imię (imiona), wiek oraz wskazane w zgłoszeniu udokumentowane wykształcenie, wykonywany zawód, miejsce (zakład) pracy i miejsce zamieszkania zarejestrowanych kandydatów. Na liście zamieszcza się również oznaczenie przynależności kandydata do partii politycznej oraz [oświadczenie lustracyjne], a następnie podać ją do powszechnej wiadomości przez rozplakatowanie obwieszczeń.

Przywileje kandydatów

Po rejestracji, oficjalnie już uznany kandydat na Prezydenta RP zyskuje nagle nowe możliwości. W normalnych okolicznościach służą one zapewnieniu równej rywalizacji wyborczej i - w pewnym choć stopniu - wyrównaniu szans kandydatów. Oczywiście pewnych kwestii (tj. rozpoznawalności, popularności bazowej partii-matki, czy funduszy wyborczych) się tu nie przeskoczy, jednak przepisy zapewniają pewne podstawowe gwarancje dla każdego śmiałka.

Prawo agitacji

Z dniem ogłoszenia wyborów rozpoczyna się oficjalnie kampania wyborcza. Wtedy też oficjalnie mogą pojawiać się w przestrzeni publicznej materiały wyborcze od kandydatów i komitetów. Prawo dopuszcza umieszczanie materiałów wyborczych na ścianach budynków, przystankach, tablicach, słupach, latarniach itd., po uzyskaniu zgody zarządcy lub właściciela; w praktyce zazwyczaj jest to kwestia odpowiedniej opłaty na rzecz miasta czy gminy.

Ale i te biedniejsze komitety nie są bez szans, bo art. 114 zobowiązuje wójtów by udostępnili na terenie swoich gmin odpowiednią liczbę miejsc przeznaczonych na bezpłatne umieszczanie urzędowych obwieszczeń wyborczych i plakatów wszystkich komitetów wyborczych.

Żeby było ciekawiej, nawet nielegalnie zamieszczone materiały wyborcze podlegają ochronie prawnej i nie można ich ot tak usunąć. Jeśli komitet pana XZX wywiesi jego plakaty na przystanku bez zgody miasta, miasto może co najwyżej procesować się z nim w sądzie (zgodnie z art. 113 KW) - usunąć ich nie ma jednak prawa (choć warto zauważyć, że da się znaleźć prawnika lub dwóch, którzy się z tym nie zgodzą). Jedyna sytuacja gdy usunięcie jest bezsprzecznie możliwe to ta, gdy materiały wyborcze są umieszczone w tak głupi sposób, że zagrażają zdrowiu lub życiu ludzi albo bezpieczeństwu w ruchu drogowym.

Audycje wyborcze

Kodeks Wyborczy zezwala też na prowadzenie agitacji w mediach, i zapewnia wyrównanie szans poprzez udostępnienie bezpłatnego czasu antenowego wszystkim kandydatom. Art. 326 KW wskazuje, że łączny czas rozpowszechniania bezpłatnych dla komitetów audycji wyborczych w czasie kampanii to 25 godzin w TVP oraz 35 godzin w Polskim Radiu.

Dokładny podział czasu na komitety ustalają poszczególne media (choć nie mają tu w zasadzie żadnego pola manewru - podział musi być równy), jednak ustawa zaznacza, że kolejność emisji audycji w każdym dniu ustala się w drodze losowania przeprowadzonego w obecności pełnomocników, a na ustalenia przysługuje skarga do PKW. W przypadku 500+ kandydatów samo losowanie staje się osobnym i kolejnym wyzwaniem logistycznym. Sam podział zaś będzie zdecydowanie frustrujący dla “normalnych” kandydatów; przy ponad pięćsetce kontrkandydatów, każdy komitet dostanie… mniej niż trzy bezpłatne minuty w TV i około 4 minuty w radiu - w czasie całej kampanii.

Jak mówi art. 119, niezależnie od prawa do nieodpłatnych audycji wyborczych, każdy komitet może oczywiście wykupić sobie płatne bloki promocyjne, zarówno w mediach publicznych jak i niepublicznych. Bardzo ważny w kontekście naszego scenariusza są §2 i 3, które podkreślają, że nadawcy publiczni i niepubliczni rozpowszechniają odpłatne audycje wyborcze na jednakowych warunkach dla wszystkich komitetów wyborczych. Nie jest więc możliwa sytuacja, gdzie nadawca zdecyduje się udostępnić czas tylko “poważnym” kandydatom; jeśli pozwala wykupić 5 godzin kandydatowi partii X, to kandydat komitetu XZX również powinien mieć możliwość (jeśli go stać) wykupienia 5 godzin reklamy. To z kolei powoduje, że stacje TV byłyby z pewnością bardzo ostrożne; sprzedaż zaledwie jednej godziny kandydatowi X może wymóc na nich emisję ponad pięciuset godzin od pozostałych kandydatów. Zważywszy, że kampania wyborcza trwa średnio ~40 dni, nie jest niemożliwością sytuacja, w której 100% pasma musiałoby być wykorzystane na wyświetlanie reklam kandydatów (525 godzin - godzina per kandydat - to blisko 22 pełne doby).

Debata wyborcza

Art. 120 §1
Telewizja Polska (…) ma obowiązek przeprowadzenia debat (…) w przypadku wyborów Prezydenta Rzeczypospolitej - pomiędzy kandydatami.

Szczegóły organizowania debat - pomiędzy wszystkimi kandydatami - określa rozporządzenie KRRiT. Aktualnie takim obowiązującym aktem prawnym jest rozporządzenie z 6 lipca 2011r.

I tu niespodzianka: po raz pierwszy dotąd spotkamy się z klauzulą “dużej liczby kandydatów”. Ktoś pomyślał, i postanowił nie ograniczać tego bezpiecznika tylko do debat parlamentarnych czy samorządowych, tutaj dotyczy on także debat prezydenckich. W takiej sytuacji, zgodnie z §4 rozporządzenia, TVP może przeprowadzić odpowiednią liczbę debat, które powinny mieć taką samą formułę.

Debata musi trwać minimum 45 minut, powinna zaczynać się (gdy jest ich więcej: każda o tej samej porze) między 18:00 a 22:15, i odbyć się w okresie ostatnich dwóch tygodni kampanii. Gdy debat jest więcej, każdy kandydat musi być traktowany równo poprzez umożliwienie udziału w takiej samej liczbie debat, każdy musi mieć również równy czas na wypowiedź.

Kto bierze udział w której debacie - to ustalić powinni ze sobą kandydaci lub komitety, a jeśli nie dojdą do porozumienia - TVP powinna załatwić to losowaniem w obecności pełnomocników wszystkich komitetów.

Licząc na szybko: jeśli debaty odbywałyby się codziennie przez ostatnie dwa tygodnie kampanii, w każdej z nich powinno brać udział 35 lub 36 kandydatów. Gdyby TVP chciało organizować dwie dwugodzinne debaty dziennie, powiedzmy o 18 i o 20 (można się zastanowić, czy to aby nie narusza obowiązku startu o tej samej porze wszystkich debat, ale pewnie nikt by się zbytnio nie czepiał) - mielibyśmy 18 kandydatów na debatę, co jest już ilością… do ogarnięcia, choć żaden by się nie nagadał (około 5 minut łącznie na kandydata).

Organizacja głosowania

Równolegle do prowadzonej przez pół tysiąca kandydatów kampanii, PKW musi zmierzyć się z bezprecedensowym problemem: jak umieścić pół tysiąca kandydatów na jednej karcie do głosowania? W hipotetycznym scenariuszu wyżej pisałem o książeczce. Jak się jednak okazuje, problem jest nawet większy: art. 40 §3 KW mówi, że karta do głosowania jest jedną kartką zadrukowaną jednostronnie. Co ciekawe, w 2015 roku dodano §3a, który dopuszcza “książeczki” - ale akurat nie w wyborach prezydenckich.

Ten sam paragraf precyzuje, że wielkość i rodzaj czcionek oraz wielkość kratek są jednakowe dla wszystkich kandydatów.

Obrazek dekoracyjny przedstawiający zwój papieru

Zakładając, że PKW zdecydowałaby się na wielkość czcionki ok. 0,5cm (co odpowiada około “14” w edytorach tekstu, i byłoby czcionką mniejszą niż choćby w wyborach 2025), a także analogiczną odległość między liniami, arkusz - czy może raczej zwój - powinien mieć nieco ponad 5 metrów długości. Niestety, prawdopodobnie niemożliwe byłoby zmniejszenie “karty” poprzez użycie kilku kolumn; art. 308 §1 i 2 ustalają, że kandydaci są umieszczeni na karcie w sposób alfabetyczny, a nazwisko jest poprzedzone z lewej strony kratką. Użycie kolumn, niezależnie jak bardzo byłoby użyteczne, prawdopodobnie stałoby w sprzeczności z tym przepisem.

W hipotetycznym scenariuszu zaprezentowałem jeszcze jeden, ostatni sposób jak zwielokrotnić chaos: poprzez wycofanie przez kandydatów zgody na głosowanie w chwili, gdy PKW już wydrukowała zwoje wyborcze. Jak czytamy bowiem w art. 309 -

Jeżeli po wydrukowaniu kart do głosowania Państwowa Komisja Wyborcza skreśli z listy kandydatów nazwisko kandydata (…), nazwisko tego kandydata pozostawia się na wydrukowanych kartach do głosowania. Informację o skreśleniu oraz o warunkach decydujących o ważności głosu oddanego na takiej karcie podaje się do publicznej wiadomości w formie obwieszczenia i zapewnia jego rozplakatowanie w lokalach wyborczych w dniu głosowania.

Bonusowe punkty możnaby uzyskać poprzez wycofanie zgody na kandydowanie w ostatnim dniu przed wyborami, gdy czasu na przygotowanie (długaśnych) plakatów i lokali będzie… właściwie to nie będzie.

Liczenie głosów

Od kilku lat, po zmianie prawa na kanwie popularnych oskarżeń o fałszerstwa, proces ustalania wyniku w obwodzie, czyli liczenie głosów, jest niezwykle sformalizowany. Uczestniczyć muszą w nim wszyscy członkowie komisji, niedopuszczalne jest tworzenie “grup roboczych” czy podział obowiązków. Co szczególnie interesujące w kontekście naszego scenariusza, prawo wyborcze wymaga, by - przed ustaleniem przez komisję ważności głosu i policzeniem go - każda karta była okazywana wszystkim obecnym członkom komisji. Przy kartce A4 - uciążliwe, ale zdecydowanie wykonalne. Przy pięciometrowym zwoju…?

Dodatkowym utrudnieniem byłoby takie postępowanie z kartami, by przypadkiem nie zostały przedarte; przepisy precyzują, że karty przedarte całkowicie na dwie lub więcej części są nieważne; nie mówią natomiast nic na temat sytuacji, gdy to nieostrożne postępowanie z (bardzo długimi) kartami przez komisję spowoduje ich uszkodzenie. Nie wydaje się natomiast akceptowalną sytuacja, gdy z winy komisji głosy ulegają masowemu unieważnieniu; duża liczba głosów unieważnionych w ten sposób zapewne - czytaj niżej - mogłaby stanowić przyczynę stwierdzenia nieważności całych wyborów.

Nieważność wyborów

Tym samym dochodzimy do ostatniego etapu wyborczej zabawy. Nie ulega wątpliwości, że po tak chaotycznej kampanii i głosowaniu, Sąd Najwyższy zostałby wręcz zalany protestami wyborczymi - z których część zresztą mogliby składać ludzie pana X, bo czemu nie. Sąd Najwyższy stanąłby w takiej sytuacji przed bardzo trudnym zadaniem. Z jednej strony - kompletny chaos panujący w ostatnich tygodniach i miesiącach, którego ukoronowaniem był dzień wyborów, z pewnością faktycznie wpłynął na przebieg wyborów, i zapewne nikt nie miałby co do tego żadnych wątpliwości. Z drugiej strony, zarzut chaosu, który jednak nie był wywołany złamaniem prawa - a wręcz przeciwnie, literalnym acz złośliwym jego wykorzystywaniem - nie stanowi dopuszczalnej przesłanki protestu. Kodeks Wyborczy w art. 82 określa zaledwie dwa akceptowalne powody:

  • dopuszczenie się przestępstwa przeciwko wyborom, określonego w rozdziale XXXI Kodeksu karnego, mającego wpływ na przebieg głosowania, ustalenie wyników głosowania lub wyników wyborów
  • naruszenie przepisów kodeksu dotyczących głosowania, ustalenia wyników głosowania lub wyników wyborów, mające wpływ na wynik wyborów.

Opisane działania “komitetów pana X” same w sobie nie spełniają żadnej z tych przesłanek.

W każdych wyborach pojawia się pewna ilość protestów, które są uznawane przez SN za zasadne, jednak zbyt “niszowe” (bo np. dotyczyły jednej osoby, albo jednej małej komisji) by miały realny wpływ na wynik wyborów, w związku z czym te ostatecznie uznawane są za ważne. Gdybym miał zgadywać, obstawiałbym, że albo:

  • SN uzna jeden z takich protestów - nawet najdrobniejszy - za mający realny wpływ na wynik wyborów, byle tylko mieć formalną podkładkę do stwierdzenia ich nieważności,
  • lub też uzna, że jedno ze zjawisk towarzyszących wyborom spełnia przesłanki naruszenia przepisów kodeksu (np. opisane wyżej przypadkowe “unieważnianie” kart do głosowania przez komisje) i może być samodzielną przesłanką takiej akcji.

A jeśli SN faktycznie uzna, że wybory były nieważne? Najpóźniej pięć dni po ogłoszeniu takiej decyzji Marszałek Sejmu zarządza kolejne wybory, które przeprowadzane są na identycznych zasadach co te unieważnione.

I zabawa może się zacząć od nowa…

Szybka zmiana prawa?

W miarę jak chaos rozprzestrzeniałby się na kolejne dziedziny życia, najprawdopodobniej dość szybko pojawiłyby się nawoływania do zmiany prawa. Kłopot w tym, że nie jest to takie proste.

Po pierwsze, zmiana prawa, tak po prostu, trwa. Normalny proces legislacyjny wymaga analiz, konsultacji, kilku czytań i głosowań w Sejmie, akceptacji przez Senat, wreszcie akceptacji prezydenta. Oczywiście, da się inaczej; rząd Zjednoczonej Prawicy choćby słynął z tego, że gdzie jest wola, tam jest i sposób, i potrafił cały proces zamknąć w jedną noc.

Po drugie jednak, prawo wyborcze to jedna z ważniejszych gałęzi prawa. Sposób jego skonstruowania ma bezpośrednie przełożenie na ustrój państwa. Jakiekolwiek zmiany ad hoc mogą mieć trudne do przewidzenia konsekwencje, z nieważnością wyborów, międzynarodowym potępieniem i rozruchami w kraju włącznie. Zwłaszcza, jeśli takie zmiany wprowadzone na kolanie będą posiadały charakterystykę typową dla zmian wprowadzanych na kolanie, czyli będą dziurawe, głupie, szkodliwe, a często kontrskuteczne i bardziej psujące niż naprawiające.

Po trzecie, istnieje utrwalona linia orzecznicza Trybunału Konstytucyjnego (jeszcze z czasów, gdy był uznawany przez wszystkie strony sceny politycznej) wedle której jakiekolwiek istotne zmiany Kodeksu Wyborczego mogą być przeprowadzane najpóźniej na pół roku przed wyborami (tzw. cisza legislacyjna [pdf]). Zmiany przeprowadzane w trakcie wyborów, i mające zadziałać natychmiast, niemal na pewno byłyby niekonstytucyjne i rodziły ryzyko uznania procesu wyborczego za wadliwy, a tym samym prowadziły do unieważnienia plebiscytu i dalszego chaosu (choć, przyznać trzeba, możliwe że władza uznałaby unieważnienie wyborów za pożądany skutek uboczny zmian prawa w tym konkretnym scenariuszu).

Po czwarte, Konstytucja wprost zakazuje traktowania za pilne projektów ustaw zmieniających zasady wyboru Prezydenta RP (art. 123 ust. 1). Wprawdzie można to próbować ominąć przez zgłoszenie projektu jako poselskiego (art. 123 dotyczy projektów ustaw rady ministrów), jednak wydaje się pewne, że przy tak jasno sformułowanej intencji ustrojodawcy tego typu wybieg byłby uznany za sprzeczny z ustawą zasadniczą.

Po piąte, wymyślenie mechanizmu zapobieżenia takiej celowej obstrukcji byłoby nadzwyczaj trudne, bez wylewania dziecka z kąpielą; w tym kontekście, bez podkopania fundamentów demokracji. Prawdopodobnie ostatecznie zdecydowano by się na zwiększenie ilości niezbędnych podpisów (to wymagałoby zmiany Konstytucji - ale zgaduję, że w tak nadzwyczajnych okolicznościach większość by się znalazła) oraz wprowadzenie zasady wedle której jeden wyborca może poprzeć maksymalnie jednego kandydata. Brzmi to prosto, ale już teraz byłbym w stanie wymyślić kilka poważnych “ale” do takiego planu.

Tylko Political Fiction?

Oczywiście, jest to tylko political fiction. Na razie. Zebranie 120 tysięcy chętnych obywateli, co nieco lapidarnie opisałem jako wymagające niezłej logistyki, w rzeczywistości byłoby absolutnie potężną barierą, nie do przejścia dla zwykłych żartownisiów. Zorganizowane grupy zagraniczne prawdopodobnie zaś mogłyby zostać wyłapane i rozbite przez ABW zanim jeszcze zaczęłyby prowadzić faktyczne operacje (ciężko jest zorganizować tak dużą akcję bez zwracania na siebie uwagi). Oczywiście słowo klucz to “prawdopodobnie” - daję 50/50 czy by się to udało, zwłaszcza że - jak wspomniałem wcześniej - planowanie takiej operacji nie jest per se nielegalne, a wszystkie działania prowadzone na kolejnych etapach już przez komitety są w 100% zgodne z prawem.

Żeby było ciekawiej, aktualny rząd planuje zmiany w procesie wyborczym, które… mogą scenariusz opisany wyżej przybliżyć i w znacznym stopniu urealnić. W Sejmie od niecałego roku leży sobie projekt zmiany Kodeksu Wyborczego, przygotowany przez Polskę 2050-Trzecią Drogę. Jak tłumaczy założenia projektu poseł Gramatyka,

“Chodzi o to, żeby komitety wyborcze mogły zbierać podpisy na wszystkie możliwe sposoby, tzn. podpis kwalifikowany, profil zaufany, przez mObywatela, podpis z dowodu, czy jakąkolwiek inną formę potwierdzenia tożsamości.”

Cóż mogę powiedzieć? Dobrymi chęciami wiadomo co jest wybrukowane. Nieprzypadkiem procesy wyborcze w większości świata, nawet w bardzo nowoczesnych pod innymi względami państwach, są wciąż bardzo tradycyjne i “papierowe”.